Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

okrył się skórą niedźwiedzią, to po zdjęciu jej nie pozostałoby nic, a że w skórze zawsze jest coś, więc niedźwiedź nie może być duchem.
— Bardzo pięknie rozumujesz — zaśmiałem się — i pod względem logiki wyprzedziłeś mię już znacznie. Ale mniejsza o to! Cieszy mię przedewszystkiem, że sprawa z duchem i niedźwiedziem skończona...
Miałem coś jeszcze powiedzieć, gdy nagle Halef, jadący obok mnie, uchwycił cugle mego konia i zatrzymał go na miejscu.
— Co się stało? — spytałem.
— Tam, pod drzewem, coś jest! — odrzekł szeptem. — Poruszyło się coś... Nie wiem tylko, czy to człowiek, czy też zwierzę...
— Cofnijmy się pod drzewa! — odrzekłem, pociągając towarzysza w gąszcz.
Tu zsiadłszy, kazałem mu zatrzymać swego konia i ostrzegłem, aby zachowywał się spokojnie.
— Tylko uważaj, sihdi, bo możliwe, że to niedźwiedź, albo który z Kelurów!— przestrzegł mnie Halef.
— Nie bój się! — odparłem i, wziąwszy nóż do ręki, począłem skradać się pocichu ku owemu miejscu, gdzie istotnie był jakiś człowiek.
Stał pod rozłożystym bukiem z wyciągniętemi wgórę ramionami; w jakim celu to czynił, nie mogłem narazie odgadnąć. Choć odwrócony był ode mnie twarzą, wydał mi się znajomym. Postać tę, a zwłaszcza brudne nogi i strzępiaste spodnie oraz połowę żakietu miałem zaszczyt już kiedyś... Czyż-

113