Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

gący się utrzymać na nogach, przeszedł przez ten most i nie stoczył się do otchłani piekielnej? Wedle pojęć europejskich, argumentacja moja była bardzo prymitywna i mogła się wydać śmieszną. Dzięki jednak tej właśnie prostocie słów moich, wywarły one pożądane wrażenie, bo gospodarz odpowiedział, mocno zmieszany:
— O, nie mów tak, effondi! Nie mów, bo to dla mnie bardzo przykre...
— Jeszcze bardziej przykro ci będzie, gdy wyjaśnię, jak straszne skutki byłaby pociągnęła za sobą zbrodnia samobójstwa! Ze stryczkiem na szyi szedłbyś przez most śmierci, a wszyscy umarli znajomi twoi patrzyliby na ciebie ze wstrętem i odwracali oczy. Wkońcu straciłbyś równowagę i, zatoczywszy się po pijanemu, runąłbyś na samo dno dżehenny...
— Emirze, to straszne! — przerwał mi, kryjąc twarz w dłoniach.
— Radzę ci więc, porzuć na zawsze ten przeklęty nałóg...
— Ależ bezwzględnie! Od tej chwili... przyrzekam ci panie...
— Oho! Nie tak to łatwo wyzbyć się nałogu, jak ci się zdaje... Kogo raz duch wódki uchwycił w swoje szpony, tego mocno już za łeb trzyma, i trzeba stoczyć walkę z nim nielada, aby się od niego raz na zawsze uwolnić. Czy masz ochotę podjąć tę walkę?
— Przyrzekam ci, effendi, że będę walczył.
— Dobrze, przyjmuję do wiadomości to oświad-

122