Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

sokich nie należały, — ale zachwytem mię przejął niesłychanie malowniczy i charakterystyczny ich obraz. Kontury i postacie postrzępionych dzikich fantastycznych skal przywiodły mi na pamięć charakter tutejszych równie dzikich i nieokiełznanych plemion. Zresztą, wiadomą jest rzeczą, że czy to na Północy, czy na Południu, w górach, czy na równinie, człowiek jest nieodrodnem dzieckiem otaczającej go przyrody, z którą się zżył i do której charakter jego dostosował się ściśle. Jest to pewnik niezaprzeczalny.
Niemniej malowniczy i równie przedziwny przedstawiały widok przeciwległe skały, gdzie zbudowana była „kaplica umarłych“. Zakątek ten, oddzielony od świata, był jakby stworzony na schronisko dla chrześcijańskich bojowników wiary. Kaplica ich wznosiła się na wyżynie skalnej, jak ołtarz, a cała dolina stanowiła jakoby nawę olbrzymiego tumu, którego sklepieniem były niebiosa. Bór odwieczny zaś szumiał tu pieśnią przedziwną, jakby jakieś tajemnicze organy.
I oto fanatyczni a żądni krwi szyici wytropili tu spokojnych i dobrotliwych wyznawców Chrystusa, którym jedyna droga do ucieczki pozostała... ku niebiosom!
Kaplica, której ruiny mieliśmy przed sobą, musiała być imponującą budowlą i, pomimo że już teraz nie można było odróżnić ani jej stylu, ani kształtów, widok szczątków budził w duszy podniosłe uczucie... Zdawało się, że ponad szczyty skalne unosi się głos Boży, który zamarł, jak echo,

131