czyliśmy nareszcie zbliżających się Kelurów. Oczywista, przyszli tu nie wszyscy; było ich zaledwie dwudziestu. Kilku z nich niosło skazanych na śmierć Bebbejów, reszta zaś stanowiła straż, trzymając karabiny wpogotowiu; widocznie obawiali się, aby zaklęty niedźwiedź nie zabiegł im niespodzianie drogi. Skazańcy przywiązani byli plecami do palów tak mocno, że starego amatora słodyczy czekała niemała robota, zanimby ich dosięgnął. A byli tak miodem wysmarowani, że aż z nich ciekło. Kilku Kelurów niosło zapasowe jeszcze plastry, a w jakim to celu, dowiedzieliśmy się niebawem.
Zachowując wszelkie środki ostrożności, postępowaliśmy za dziwnym tym orszakiem, dopóki nie zniknął we wnętrzu ruin kaplicy. Po dziesięciu może minutach Kelurowie wyszli zpowrotem. Trzej z nich, biegnąc jakby z jakiemś bardzo ważnem poselstwem, przemknęli tuż koło naszej kryjówki; inni szli pomału, podczas gdy reszta pozostała koło muzallah, to spoglądając na skalne urwiska, to od czasu do czasu pochylając się ku ziemi.
— Domyślasz się, co ci ludzie tam czynią, sihdi? — zapytał Halef.
— To rzecz łatwa do wyjaśnienia. Widziałeś przecież, że jeden z nich niósł w koszyku plastry miodu. Służyć one mają jako przynęta dla niedźwiedzi, i właśnie, patrz, układają te plastry na przestrzeni od muzallah aż do gniazda, aby w ten sposób wskazać bestii drogę do niecodziennej zdobyczy.
Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/150
Ta strona została skorygowana.
150