— Maszallah! Istnieją na świecie ludzie, którzy w rzeczywistości ludźmi nie są! Jeżeli już dzika „zemsta krwi“ musi w tym kraju istnieć, to niechby wróg wroga uśmiercał, strzelając mu w łeb; ale męczyć go w ten sposób, oddając na poszarpanie dzikim zwierzętom, to już pomysł iście szatański, przynoszący hańbę człowiekowi!
— Tak, to nieludzkie... Lecz któż wie, za jakie okrucieństwo ściągnęli Bebbejowie na siebie zemstę tego rodzaju; nam oni tego nie powiedzą... Ale patrz, Halefie! Oto powracają trzej Kelurowie; zapewne jeszcze coś przynieśli!
I istotnie, przynieśli ze sobą wiązkę suchego sitowia, kilka kawałków łoju oraz pustą ładownicę.
— Na co im potrzebna ta ładownica? — zauważył Halef.
— Jak sądzę, zechcą z niej zrobić lampę.
— Lampę? Z czego?
— Rdzeń sitowia zastąpi knot, a łój oliwę.
— Tak, ale na co. lampa? Do czego im ona potrzebna? Czyżby chcieli podarować niedźwiedzicy w dniu urodzin, aby mogła ją zawiesić w swym pokoju sypialnym?
— Wątpię, czy taki mają cel na myśli, Halefie. Zechcą zapewne oświetlić kaplicę, aby niedźwiedź łatwiej znalazł swą zdobycz.
— Allah! Toż to znowu iście piekielny pomysł! Jabym ich...
— A udręczenie, które nietylko się czuje, lecz i widzi, podwaja zwykle męczarnię...
Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/151
Ta strona została skorygowana.
151