Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

— Czuję się przez to szczęśliwym, effendi, bardzo szczęśliwym! Teraz widzę, że nie uważasz mię za stary tabunet el bunn (młynek do kawy), i chętnie biorę na siebie rolę mordercy synów i córek niedźwiedzicy.
— Doskonale! Nie zapomnij jednak, iż nie wolno nam strzelać!
— O, wystarczy zupełnie, gdy użyję noża, i jestem pewny, że potomstwo nieśmiertelnej niedźwiedzicy będzie pozbawione życia bez żadnego hałasu. Później na pamiątkę dnia dzisiejszego pozwolę sobie zrobić z ich futer zini ed delul (ozdoca wielbłąda) lub miękki zidżdżi es siwan (dywan namiotowy) pod małe miluchne nóżki mojej Hanneh, na które kładzie tak maleńkie pantofelki, że można je dojrzeć zaledwie przez szkła powiększające. Ale patrz, ściemniło się i widać już blask knota z sitowia, oświecający wnętrze muzallah. Czy nie czas nam wybawić biednych skazańców ze śmiertelnej trwogi?
— Jeżeli ci idzie o ich trwogę, to nic im nie zaszkodzi. Główna rzecz, że nieszczęśni ci są ludźmi, więc nie możemy dopuścić, aby zostali pomordowani, tem bardziej zaś, aby zginęli tak straszliwą śmiercią, jaką im obmyślono. Lecz nie są oni przecież lepsi od Kelurów, swoich wrogów; okradli nas i godzili na nasze życie. I kiedy ja, mimo to, decyduję się iść im na ratunek, to niechaj chociaż tyle przecierpią, iż się nałykają zbytecznego strachu; zasłużyli przecież bodaj na taką karę.
— To prawda, sihdi! Strach wcale im nie zaszko-

157