Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

dzi. Ale gdy będziemy się jednak zbyt długo ociągać, to mogą nadejść niedźwiedzie i pożreć ich bez naszego udziału...
— Jakto? Naszego udziału w pożarciu?
— Nie żartuj, sihdi! Wszak nie będzie to ratunek, gdy obu Bebbejów wyprujemy z wnętrzności potworów. Musimy ich uwolnić, zanim jeszcze odbędą wędrówkę przez paszcze bestyj, i dlatego radzę, abyśmy zaraz tam poszli. Zresztą, wiesz chyba lepiej, co czynić.
— Zdaje mi się, że dosyć jeszcze mamy czasu, bo niedźwiedzie górskie nie opuszczają swego legowiska natychmiast po zapadnięciu zmroku. Coprawda jednak, zapach miodu może ich wywabić z kryjówki wcześniej, a przytem radbym wiedzieć, co ci nieszczęśliwi mówią ze sobą, znajdując się w tak beznadziejnem położeniu. Chodźmy zatem, a ostrożnie!
— No, kryć się bardzo nie potrzebujemy, bo jest ciemno, i możemy nie obawiać się, aby nas dostrzeżono.
— Tak ci się tylko zdaje! Z obozu Kelurów widać dobrze kaplicę, i niezawodnie w tej chwili oczy wszystkich skierowane są na nią; a że wewnątrz pali się lampa, więc Kelurowie zobaczyliby nas natychmiast, skoro tylko stanęlibyśmy bądź w oświetlonych drzwiach, bądź też w otworach okiennych. Ostro zarysowane na jasnem tle postacie nasze byłyby natychmiast dostrzeżone już zdaleka. Musimy więc podejść bardzo ostrożnie; postępuj zatem tuż za mną i czyń to samo, co ja.

158