Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/159

Ta strona została skorygowana.

— Ależ rozumie się, sihdi! Należałoby tylko prosić Allaha, aby nam poszczęścił w tak niebezpiecznej wyprawie. Ty wiesz, sihdi, iż ja się niczego nie boję; serce moje w chwili niebezpieczeństwa uderza równie spokojnie, jak zawsze, a ręka trzyma nóż z taką pewnością, jakby miała krajać baraninę, oczywiście upieczoną. Mam więc nadzieję, że powrócimy szczęśliwie, bez przysporzenia sobie nowych dziur w ciele, już i tak dostatecznie podziurawionem. Módlmy się jednak! A‘ udu b‘Illah min esz szejtan er ragim... — Przed złym szatanem szukam ucieczki u Allaha... On mię ochroni i ciebie również, effendi!
Byłem pewny, że mały modlił się nie z pobożności, — a jednak sam westchnąłem również do Boga, gdyż, pomimo całego mego doświadczenia i odwagi, nie lekceważyłem niebezpieczeństwa, jakie w tych niezwykłych warunkach zawisło nad głowami naszemi. Wszak szliśmy nie na zabawę, lecz przeciw potężnemu przedstawicielowi zwierząt drapieżnych, a niedźwiedź kurdyjski pod względem zajadłości nie ustępuje w niczem amerykańskiemu grizzly z gór Skalistych, co, wobec niemożności użycia karabinów, nie było dla nas okolicznością do zlekceważenia...

Poznawszy dokładnie jeszcze za dnia miejscowość wpobliżu kaplicy, nie miałem trudności w dotarciu do jej ruin potajemnie, to znaczy poza linją, która optycznie łączyła obóz Kelurów ze światłem, wydostającem się z wejściowych i okiennych otwo-

159