czenia. Wzdychali, czynili sobie nawzajem wyrzuty, modlili się do Allaha, Mahometa i wszystkich jego następców, co mię wreszcie tak znużyło, że już-już miałem chęć wleźć przez otwór i przerwać to wyrzekanie, uwalniając Bebbejów z niewygodnej bardzo pozycji, gdy nagle usłyszałem trwożny okrzyk Akwila:
— Allah, zlituj się! Niedźwiedź we drzwiach!
— Istotnie! — odparł Sali. — To młody niedźwiedź. O Allah, o proroku, o Mekko i święta Kaabo! Ratujcie nas od srogiej śmierci!...
We drzwiach kaplicy ukazał się młody, ale wcale pokaźny niedźwiadek, sięgający wzrostem co najmniej siedmiu piędzi. Odstawiony już oddawna od piersi, żywił się zapewne nietylko owocami, ale i dziczyzną, dostarczaną mu przez matkę, nie wyglądał bowiem na wygłodzonego.
— Och, sihdi! — szepnął Halef. — Niedźwiedź! Tęgi niedźwiedź! Nie sądziłem, aby dziateczki starej mamusi były tak wielkie. No, ale jak sądzisz, sihdi? Pójść do niego i powiedzieć mu, że potrzebna mi jest jego skóra na dywan pod nóżki mojej Hanneh?
— Ani kroku! Spłoszyłoby to starą, która zapewne idzie za nim w niewielkiej odległości. Zresztą, nie wolno ci się stąd ruszyć, dopóki nie dam znaku!
W czasie, gdyśmy ze sobą szeptali, niedźwiedź zajadał znaleziony plaster miodu, który Kelurowie położyli na wabika tuż koło progu kaplicy. Pociesznie wyglądał figlarny miś, gdy, ująwszy
Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/166
Ta strona została skorygowana.
166