Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/170

Ta strona została skorygowana.

a w ręce karabin, aby móc przedewszystkiem ogłuszyć bestję uderzeniem kolby, a następnie przebić ją silnym ciosem noża, przewidując, iż uda mi się to wykonać, gdy potwór zajmie się młodemi. I rzeczywiście, niedźwiedzica pogodziła kłótliwych synów, uderzając jednego i drugiego niezbyt silnie przednią łapą, poczem zbliżyła się do Akwila.
— Ratuj, Boże chrześcijan! Ratuj, Iza Ben Maryam, skoro prorok pomóc nam nie chce! Ratuj nas!
— Ratuj nas, Ukrzyżowany, bo niema ponad Ciebie większej potęgi na ziemi, ani na niebie!... Ześlij zbawienie!
Nie słyszałem więcej. W mgnieniu oka wskoczyłem do wnętrza przez tylny otwór kaplicy i uderzyłem kolbą niedźwiedzicę między przednie łapy z taką siłą, że aż jej żebra zatrzeszczały i powaliła się na bok, zwracając ku mnie swą straszliwą paszczę. Tego tylko czekałem. Błyskawicznym ruchem podniosłem karabin w górę i z ogromnym rozmachem uderzyłem potwora nie w czaszkę, gdyż byłby to cios bez skutku, lecz w pysk, co starą odrazu oszołomiło. Nie trwał jednak długo ten bezwład jej, i z doświadczenia przygotowany byłem na to. Odrzuciwszy więc karabin, wyjąłem z zębów nóż i zadałem bestji trzy gwałtowne pchnięcia między żebra, poczem odskoczyłem nagle wbok, gdzie stał jeden z niedźwiadków, dzikim pomrukiem objawiając swe niezadowolenie, iż mu się przerwało słodką ucztę. Jednocześnie Halef tuż koło broczącej krwią starej niedźwiedzicy borykał się bezskutecznie z drugim niedźwiadkiem, który ostremi pa-

170