Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

zurami atakować go poczynał. Spostrzegłszy to, zląkłem się poważnie o mego niedoświadczonego towarzysza, tem bardziej że nie byłem pewny, czy trafiłem starą w serce i czy nie rzuci się czasem niespodzianie na Halefa w obronie swego dziecka. Doskoczywszy więc w tę stronę, wziąłem przemocą mego śmiałka nabok i wskazałem mu pełnym obawy ruchem niedźwiedzicę. Ale mały zuch popatrzył na mnie, jak człowiek, któremu ktoś śmie przeszkadzać w spełnieniu obowiązku, i ozwał się:
— Cóżto? Żartujesz chyba! Nóż twój chybić nie mógł. Patrz zresztą, jak z niej krew bucha strumieniem; to są ostatnie jej podrygi. Pożycz mi, effendi, swego karabinu, abym tak samo, jak ty, naprzód tych młodzieńców ogłuszył uderzeniem, a następnie dobił, bo mają czelność opierać się...
Gdy mówił tak do mnie, nie spuszczałem z oka starej, spodziewając się, iż lada chwila zerwie się z ziemi. Obawa ta jednak okazała się zbyteczna; nóż mój przebił jej serce nawylot, i w moich oczach, rzężąc straszliwie, wydała ostatnie tchnienie.
Podałem Halefowi swój karabin, którym natychmiast powalił na ziemię obydwóch niedźwiadków i następnie zakłuł ich energicznemi pchnięciami noża. Z trzecim niedźwiadkiem, który też nadszedł niebawem, uporaliśmy się również w taki sam sposób.
Wszystko to było dziełem kilku zaledwie minut, i z ulgą stwierdziłem nareszcie, iż mamy przed sobą cztery trupy niedźwiedzie, i że w walce

171