Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/174

Ta strona została skorygowana.

nego położenia. Dobyłem więc noża, i w parę minut obaj byli wolni, choć z powodu odrętwienia bardzo niepewnie stali na nogach.
I oto teraz stało się coś, czego nigdy przypuścićbym nie mógł: Akwil, stary rabuś, morderca, człowiek, zdawało się, wyzuty zupełnie z sumienia i wszelkich pojęć o uczciwości, padł teraz przede mną na ziemię i począł łkać, jak dziecko, a Sali uchwycił mię za obie ręce i na klęczkach mówił drżącym ze wzruszenia głosem:
— Zwyciężyłeś, effendi, jak zresztą zawsze zwyciężasz!... Ale zwycięstwa tego nie poniosłeś dla własnej sławy, lecz dla kogoś, kto wysoko króluje ponad tobą... — „Bóg jest miłością“ — rzekłeś, a ja nie wierzyłem temu, bom miał łuskę na oczach, bo błądziłem poomacku. Teraz jednak wierzę... Wyrwałeś nas ze szpon śmierci, jesteśmy więc twoją własnością i losy nasze składamy w twoje ręce... Postąp z nami, jak uznasz za stosowne!...
— Powstań! Nie klękaj przed człowiekiem! — odrzekłem, podnosząc go. — Tylko przed Bogiem i jego zastępcami należy klękać; jam zaś tak samo grzeszna istota, jak i ty. Czyż naprawdę gotowi jesteście powierzyć swe losy w moje ręce?
— Tak. Uczyń z nami, co ci się podoba! Wierzymy bowiem, iż nie wydasz nas Kelurom, effendi!
— Nie obawiajcie się o to. Jesteście wolni!
— Allah! Przedziwnym jesteś człowiekiem! Czyżbyś nawet nie zamierzał oddać mego ojca w ręce władzy w Khoi, aby tam został ukarany za kradzież dziesięciu tysięcy piastrów?

174