przeto tak, jak jego podwładni. Posunąłem się teraz na brzuchu aż do jego legowiska, macając przed sobą, i przekonałem się, że jest sam... Sprzyjał mi więc kismet, mimo że tak niedawno naigrawałem się z niego.
Nie było, oczywista, zbyt wiele czasu do namysłu... Jako wytrawny „mistrz“ w obezwładnianiu przeciwników, wykonałem w mig swoją sztukę. Silny chwyt za krtań, dwa uderzenia w skronie... i sprawa była skończona. Wziąłem omdlałego zbója na barki, powstałem — i marsz zpowrotem! Nie troszczyłem się już o to, aby mię nie usłyszano, bo trudno mi było teraz zachować taką, jak uprzednio ostrożność, dźwigając pod górę wśród ciemności ciężkiego drągala. Wywiązałem się jednak z zadania szczęśliwie, aczkolwiek pot kroplami spływał mi po twarzy.
— Czyś ty to, sihdi? — zapytał Halef, gdy nareszcie dotarłem do naszej kryjówki.
— Ja!
— I udało się?
— Znakomicie! Dźwigam na sobie samego Szir Samureka.
— Naprawdę? Effendi, to znowu mistrzowska twoja sztuczka, której nawet ja nie potrafiłbym dokonać.
— Och, tak! Przydźwigać pod górę i pociemku takiego drągala — to nielada fatyga. Spociłem się też cały.
— Dźwigać, to jeszcze nic nadzwyczajnego, ale
Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/186
Ta strona została skorygowana.
186