Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

w odpowiedzi, począł lizać mi ręce, chrapiąc przytem nozdrzami, ale tak cicho, że tylko ja byłem w stanie dosłyszeć. Dziwiło mię bardzo, iż pozostawiono go bez dozorującego wartownika. Widocznie Kelurowie nie spodziewali się, aby ktoś obcy wtargnął z tej strony do obozu, i ustawili warty nieco dalej, w dole, u wejścia na polanę.
Wyciągnąłem z ziemi palik, do którego Rih był uwiązany, poczem dałem znak koniowi, aby powstał. Rih zrozumiał. Nie potrzebując go prowadzić, gdyż przyzwyczajony był chodzić za mną, jak pies, ująłem natomiast za uzdę wałacha Halefa, i wyszedłem z końmi z niebezpiecznego bądź co bądź miejsca. Ze względu na zarośla nie było to łatwe zadanie, ale się jakoś udało, tem bardziej, iż konie widzą w nocy lepiej, niż człowiek. Obydwa wierzchowce wspinały się po pochyłościach z zadziwiającą zręcznością, wymijając pnie i krzaki. W zwykłych warunkach na przebycie tej krótkiej przestrzeni, jaka dzieliła obóz od naszej kryjówki, potrzebowałbym najwyżej kilkunastu minut, wobec jednak ciemności przemykałem się z końmi całą godzinę.
Hamdulillah! — zdziwił się Halef. — Powracasz szczęśliwie, i zdaje mi się, nie sam... Prowadzisz konie?
— Tak. Nasze konie!
Allah akbar! — Bóg jest wielki! Ale mój zachwyt dla ciebie jeszcze większy! Czy nie złamał który nogi lub nie skaleczył się przypadkiem w wędrówce po tak dzikich manowcach?

189