Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

— Nie, są zupełnie zdrowe, tylko stęsknione do swoich panów.
— To cud prawdziwy! O, podziw mój dla ciebie, effendi, rośnie naprawdę aż pod obłoki, i życzył bym sobie, aby moja mała i niepokaźna postać osiągnęła choć miljonową część tej wysokości. Mam też nieprzepartą ochotę ucałować twego Riha, a i mój stary tejs (cap) wart, aby go popieścić. Powrót naszych ukochanych zwierząt napawa mię taką radością, jakoby moja najukochańsza Hanneh, najwonniejsza pod słońcem różyczka, przyszła pozdrowić mię tutaj.
To mówiąc, przystąpił do koni i począł je obsypywać pieszczotami.
— Jakże tutaj? — zapytałem. — Wszystko w porządku?
— W jak najlepszym.
— Rozmawialiście z jeńcem?
— Tylko parę słów, bo zabroniłem tego Bebbejom surowo. Odzyskawszy przytomność, zachowywał się przez jakiś czas spokojnie, wnet jednak począł się tak miotać, iż byłem zmuszony błysnąć mu nożem przed oczyma. Powiedziałem mu przy tej sposobności, że, jeśli nie będzie leżał tak spokojnie, jak barania pieczeń w pilawie (ryż) z pieprzem i rodzynkami, to dusza jego natychmiast powędruje na tamten świat. I słowa te poskutkowały.
— Czy wie już, w czyich to znajduje się rękach?

190