Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/193

Ta strona została skorygowana.

A iluż to jest na ziemi podobnie nieszczęśliwych zarozumialców i głupców, pragnących zdystansować Stwórcę Swojego!... Liczą się oni na miljony!
Inaczej od nich czuje się człowiek wiary, żyjący miłością Boga! Niechaj szaleją wokoło niego burze, niechaj biją pioruny, niechaj góry się walą — on patrzy przed siebie spokojnie i z niezachwianą odwagą, wiedząc, że bez woli Bożej i włos z głowy mu nie spadnie! Pod obcem niebem, wśród dzikiej puszczy, wobec groźnych nieprzyjaciół, — budzą się w nim myśli, sięgające ponad gwiazdy, a wszędzie widzi on tę Odwieczną Jasność, od której spływa mu w duszę otucha i pewność tego, iż ustanowione przed wiekami prawa są dobre i niezachwiane. Rozpatrując się wśród wszechświata, człowiek wierzący przekonywa się, iż dusza ludzka nie składa się z atomów, które, zdaniem przeczących odwiecznej prawdzie mędrców, rozpływają się w nicości, skoro tylko przebrzmią dzwony pogrzebowe. Nie! Dusza ludzka dąży ku Swemu Stwórcy, aby znaleźć w Nim wieczną szczęśliwość!
Takie myśli snuły się w ciszy nocnej po mojej głowie. Z doliny szedł chłodny powiew i od czasu do czasu muskał mię po twarzy, jak watwata (nietoperz), który przed chwilą przeleciał mi nad głową. Stąd i zowąd dochodziły lekkie szmery wśród gałęzi, poruszanych przez żerującego a nienasyconego zingaba (polatucha); tu i ówdzie kwiliły w trawach zurzury (świerszcz); a woddali ponad kaplicą dał się słyszeć tępy głos bujkusza

193