Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/199

Ta strona została skorygowana.

I obróciłem go na drugi bok tak, aby mógł zobaczyć Akwila i jego syna.
Na widok Bebbejów odmalowało się w jego oczach jeszcze większe przerażenie, niż przed chwilą wobec zjawiska w drzwiach kaplicy. Zawył głucho i zamknął powieki, przyczem blizna na twarzy zaszła mu krwią, a żyły na czole nabrzmiały jak postronki. Po chwili wyraz twarzy zmienił się i stał się strasznym, jakby w chwili konania, i szeik, charcząc, ledwie wykrztusił sinemi usty:
— Bebbejowie żywi!... Uratował ich chrześcijanin!... W muzallah niedźwiedź trzyma zelib (krzyż) w łapach... Rozumiem...
Po tych słowach umilkł i leżał już nieruchomo, jak trup. Nie dałem mu jednak spokoju, powtarzając znowu z naciskiem jego własne słowa:
— „Na Allaha i na duszę własną przysięgam, że, jeżeli się okaże, iż chrześcijanin ów byłby zdolny uczynić coś podobnego, porzucę islam, a uwierzę w ukrzyżowanego Boga, który miał umrzeć męczeńską śmiercią dla odkupienia ludzkich grzechów i zbawienia tych, co na potępienie zasłużyli...“
Na te słowa Szir Samurek wyprężył się, o ile mu na to dozwalały powrozy, a spojrzawszy na mnie nabiegłemi krwią oczami, w których dotychczas jeszcze widać było przerażenie, rzekł:
— Powtórzyłeś mi przed chwilą moje własne słowa, i teraz znowu czynisz to samo! Jeżeli więc nie jesteś szatanem, to widocznie Allah dał ci łaskę wszechwiedzy, ażebyś mógł odgadnąć myśli moje,

199