jakoteż udaremnić usiłowania i zamiary. Ty więc wyniosłeś mię z obozu z pośród kilkuset moich wojowników, ty zabiłeś niedźwiedzia, ty wreszcie uwolniłeś Bebbejów, no, i nie dziwiłbym się, gdybyś również uprowadził z obozu zabrane ci konie...
— Rozumie się, żem uprowadził! — odparłem z uśmiechem i obróciłem go znowu na drugą stronę. — Spójrz na prawo...
Popatrzył, a krew nową falą napłynęła mu do twarzy.
— Dachel Allah! — Na miłość Allaha! Więc i to potrafiłeś uczynić!... Jeśli mię Allah w tej chwili nie wesprze, postradam zmysły, effendi...
— Pragnę i ja, aby ci Allah dopomógł, bo właśnie teraz musisz zebrać całą siłę swej woli i rozumu, jeżeli nie chcesz zginąć marnie razem ze swoimi wojownikami.
— Nie rozumiem...
— Ludzie twoi spostrzegą niebawem niedźwiedzia, a zauważywszy, iż ciebie niema w obozie, potracą głowy i w popłochu nie będą wiedzieli, co począć. Wówczas mój baruda es sir (czarodziejski karabin) nie spocznie tak długo, aż z całej twej bandy ani jeden drab nie pozostanie przy życiu.
Tu gadatliwy Halef nie mógł już dłużej wytrzymać i dodał do mojej groźby:
— A i ja pomogę effendiemu podziurawić twoich Kelurów kulami tak, że ciała ich będą, jak garabil (przetak) do przecierania migdałów. Okrad-
Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/200
Ta strona została skorygowana.
200