Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/206

Ta strona została skorygowana.

Podszedł do Bebbejów, ujął ich za ręce i ciągnął dalej:
— Między szczepami naszemi zaprzysiężona była zemsta krwi, którą wywołałeś ty, Akwilu. Okoliczności sprawiły, iż wreszcie wpadłeś w nasze ręce. Rzuciłem was niedźwiedziom na pożarcie, i Mahomet nie mógł was wybawić. Ale oto Bóg miłosierdzia i łaski zmiłował się nad wami, uwalniając was przez ręce tego oto chrześcijańskiego emira, który właściwie i was powinien był nienawidzieć. Czyżby tedy chrześcijanin miał zawstydzić muzułmanina? O, nie! Doznawszy tyle łaski i dobroci z jego ręki, nie mamy prawa w jego obliczu myśleć więcej o zemście. Przebaczmy sobie wzajemnie i pogódźmy się na zawsze! Od tej chwili niechaj będzie między Bebbejami a Kelurami przyjaźń, a nie zemsta. Wszystko, co napełniało nas żalem wzajemnym do siebie, niechaj idzie w zapomnienie. Starzy niech się kochają, jak bracia, młodzi, jak ich dzieci. — Czy zgadzacie się na to, ty, Akwilu, i ty, Sali?
Trzymał ich ręce w serdecznym uścisku i mówił tak szczerze, że obaj dotychczasowi jego wrogowie oprzeć się tym słowom nie mogli. Znać było po nich silne wzruszenie. Pierwszy przemówił stary Akwil:
— Czuliśmy w swem ciele pazury niedźwiedzie, a zimny oddech śmierci owiewał nam twarze. W takiej strasznej chwili poznaliśmy, iż zemsta jest siostrą ohydnej nienawiści, więc też radzi zwracamy się ku jasnym promieniom miłości, i niechaj

206