Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/227

Ta strona została skorygowana.

obsypując się wzajemnie mnóstwem pięknych słów, tym jednak razem naprawdę szczerych i serdecznych. Byliśmy wszak przyjaciółmi...

Potem, gdyśmy wraz z resztą ludzi, wypuszczonych przez szeika z niewoli, znaleźli się na drodze do Khoi, zaczął Halef:
— Wiesz, sihdi, że pożegnanie nie należy do rzeczy bardzo wesołych, skoro w kącikach oczu pojawiają się krople łez... No, ale pocieszam się tem, iż czyny, przez nas tutaj dokonane, będą w naszem życiu jaśniały jak perły drogocenne. Nieprzyjaciele nasi stali się nam przyjaciółmi, a skóry z trzech młodych niedźwiedzi będą najlepszym dowodem naszego bohaterstwa i odwagi. Co do mnie, teraz, po tem wszystkiem, czuje się o wiele lepiej, niż w owej chwili, gdy wisiałem na gałęzi topoli, wyrzucony przez zawadjacką tulumbę. A niechże tę sikawkę obsiędą wszyscy djabli na podobieństwo roju pszczół i zjedzą ją, jakeśmy zjedli cztery sztuki niedźwiedzi!
Powracający z nami obywatele Khoi silili się na okazanie nam wdzięczności za doznane od nas dobrodziejstwa, aleśmy się trzymali od nich zdaleka, gdyż nawet najprzedniejszy z nich dygnitarz, nezanum, którego mądrość, wedle pojęcia oberżysty, była o wiele większa od mojej, nie budził we mnie zbytniego zachwytu i nie było się z kim zaprzyjaźniać. — —

Przybycie nasze do Khoi wywołało w mia-

227