Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

nącej stajni, niż na wyżynach górskich, w wolnem czystem powietrzu, kędy złoto promieni słonecznych roztapia się co rana i wieczora w królewską purpurę!
— Człowieku, — przerwał mu ostro kaznodzieja czyżbyś miał chęć porównać mię z osłem?
— A! To o tobie mówiłem? — odparł spokojnie Halef. — Mnie się zdawało, że miałem na myśli tylko tych, którzy, posiadając zaledwie odrobinę oświaty, usiłowali uczyć mego effendiego, umiejącego na pamięć wszystkie księgi religij całego świata. Jeżeli słowa moje dały ci wrażenie, że mówiłem o tobie, nie moja w tem wina.
— Jesteś muzułmaninem?
— Oczywiście.
— A mimo to przemawiasz w obronie chrześcijanina...
— Allah! Ja w jego obronie nietylko-że sam mówiłbym dzień i noc, ale z rozkoszą kazałbym mówić także memu koniowi, mojej flincie... On jest tym orłem, który nauczył mię szybować popod obłoki, i z tem mi jest dobrze. A jeżeli komuś wygodniej siedzieć w błocie, to nie myślę sprzeciwiać się temu... nie chcę tylko, aby mi kalał czyste po wietrze!... Nie ścierpię tego!...
Słowa te brzmiały jak groźba. A przyznać trzeba, że mały zuch umiał znakomicie ironizować i wydrwiwać przeciwnika. Spostrzegł to Sali i po stanowił zakończyć dysputę, nie wdając się z nami w dalsze rozprawy teologiczne. Widoczne to było,

46