Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

Gdy złoczyńca dotarł do naszego posłania, wstał z czworaków. W tej chwili podniosłem się i ja błyskawicznie, i chwyciłem go jedną ręką za prawe ramię, a drugą za gardło. Napadnięty znienacka, krzyknął przeraźliwie, o ile mu na to pozwalała zduszona przeze mnie krtań, a ja w mgnieniu oka ścisnąłem go teraz obiema rękoma za szyję tak silnie, że ramiona opadły mu bezwładnie, i byłby runął na ziemię, gdybym go nie podtrzymał.
W tej chwili, zbudzony krzykiem, Halef porwał się na równe nogi, dobył pistoletu, a odwiódłszy z trzaskiem kurek, krzyknął:
— Kto tu? Sihdi, gdzie jesteś?
— Tu! — odrzekłem. — Uspokój się! Gdzie podziałeś kibritat (zapałki)?
— Mam w kieszeni.
— Weź je i roznieć szybko ogień na kominie.
— Poco? Gdzie Sali Ben Akwil?
— Trzymam go tutaj. Chciał nas pomordować!
— Allah! Czy aby nie wyrwie ci się?
— Nie troszcz się o to, a roznieć jeno szybko ogień!
— Zaraz! Idę już! W tej chwili będzie jasno... A łotr! Zbrodniarz! Chciał nas zamordować!... Nas!... Poślemy go za to na samo dno piekła! Ale najpierw otrzyma ode mnie sto cięgów w... najczulsze miejsce! Całe sto...
Mały, klnąc i wygrażając we właściwy sobie sposób, zapalił szybko trzcinę, a płomień, buchnąwszy wysoko, oświetlił całą izbę. Przez otwory

51