ścijan, dziwni i niepojęci ludzie! Jak boleję nad tobą, mój sihdi!...
Halef nie mówił tego z wiarą w sprawiedliwość czynionych mi wyrzutów. Narzekając na chrześcijanizm, był jednak z przekonań sam chrześcijaninem, a owe westchnienia co do ukarania Kurda były jedynie swoistem preludjum do prośby o darowanie mu winy.
Gdy Sali oprzytomniawszy, uświadomił sobie, iż zamiary jego spełzły na niczem i że został ujęty na gorącym uczynku, westchnął ciężko, a krew mu do głowy uderzyła, naprężając żyły na czole. Nie wyrzekł jednak ni słowa; zaciął się i leżał nieruchomo, rzucając ku nam złośliwe, pełne nienawiści spojrzenia. Po dłuższej chwili zapytałem go:
— Czy i teraz obstajesz przy tem, że urodziłeś się w Damijeh?
— Roztropność nakazywała mi nie mówić prawdy — wycedził przez zęby po namyśle. — Ale nie przypuszczaj, abym teraz z trwogi przed tobą kłamał dalej. Zdawało mi się, że Allah oddał cię w moje ręce... Zawiodłem się...
— O, nie pierwszy to raz zawiodłeś się na łasce Allaha. Jesteś Kurdem, nieprawdaż?
— Tak.
— Szeik Gasal Gaboya był twoim krewnym?
— Był moim wujem.
— Rozumiem. Dowiedziałeś się tutaj, cośmy za jedni, i zemsta krwi popchnęła cię do zamiarów zbrodniczych.
Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/54
Ta strona została skorygowana.
54