Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/64

Ta strona została skorygowana.

dziej. Obejrzałem się i zobaczyłem rzecz całkiem nieoczekiwaną...
Niejeden z czytelników widział zapewne pług śniegowy, odgarniający śnieg na drodze w ten sposób, że bryły jego rozskakują się przed nim na prawo, lewo, i wgórę. Owóż podobna maszyna wjechała teraz w ciżbę i torowała sobie drogę, wyrzucając napotkanych ludzi na jedną i drugą stronę, a przedewszystkiem wgórę.
Okoliczność ta wzmogła jeszcze bardziej wrzawę pomieszanych głosów ludzkich, i w żaden sposób nie mogłem się dopytać, co to za potwór czyni takie spustoszenia. Dopiero, gdy ów potwór znalazł się tuż niedaleko, spostrzegłem wśród wylatujących w powietrze ludzi i mojego Halefa, który, w kilku koziołkach wystrzeliwszy wgórę, zawisł po chwili na rozłożystej gałęzi przydrożnej topoli. Oczywista, i on wraz z innymi ryczał ze strachu, ale głosu jego nie mogłem rozróżnić. Widziałem tylko, jak trzymał się wyprężonemi rękoma gałęzi, a nogami przebierał w powietrzu, nie znajdując jednak dla nich oparcia.
Należało co prędzej pośpieszyć biedakowi z pomocą. Ale jak się wydostać z tej ciżby?
W tej chwili błysnęła mi myśl zbawienna. Otóż wyciągnąłem ramiona ku górze, a oparłszy je o barki najbliższych moich sąsiadów z tłumu i odbiwszy się nogami silnie od ziemi, wydostałem się na powierzchnię morza głów ludzkich i, oczywiście na czworakach, popełzłem w kierunku topoli po głowach i barkach tłumu, nie robiąc sobie zresztą

64