Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/70

Ta strona została skorygowana.

wy, że właśnie w tem miejscu posadził hor et talis (zbawcza topola), która mię uratowała. Pomimo wszystko, omal nie pękłem ze śmiechu, patrząc, jak wędrowałeś po głowach kurdyjskich obywateli! Byłeś tak majestatyczny w ruchach, jak szach perski, gdy udziela audjencji, i gdyby nie troska o nasze konie... Och, effendi! Nasze konie!... Cobyśmy poczęli, gdyby je nam tak skradziono?
— Powędrowalibyśmy dalej pieszo, mój Halefie! Lecz żarty na boki... Wracajmy natychmiast do zajazdu, bo, istotnie, mam niemiłe jakieś przeczucie.
To mówiąc, puściłem się w kierunku zajezdnego domu tak szybkim krokiem, że Halef na swych krótkich nogach ledwie mógł mi nadążyć. O pożarze i tulumbie zapomnieliśmy też zaraz, myśląc jedynie o koniach, które pozostawione były przez nas lekkomyślnie bez żadnej opieki. Głos wewnętrzny mówił mi, że niechybnie coś złego stać się z niemi musiało.
Niestety, głos ten istotnie był proroczy. W dziedzińcu, jako i w izbie naszej, nie było żywej duszy; wszyscy pobiegli na miejsce pożaru. Ogień na kominku wygasł zupełnie. Nie czekając, aż Halef zaświeci, zawołałem po imieniu na konia swego, który parskał zazwyczaj, ilekroć poczuł mię wpobliżu lub posłyszał wymówione swe imię. Nie było odpowiedzi.
— Niema koni naszych! — krzyknąłem do Halefa. — Rih nie odezwał się...
Halef na tę wiadomość zdrętwiał. Aczkolwiek odznaczał się niesłychaną odwagą i brawurą w nie-

70