daleni więcej nad dwie godziny drogi. Zestawiwszy tę przestrzeń z czasem, jaki upłynął od ich wyjazdu z Khoi, mogłem przypuszczać, że uciekali nie bardzo szybko, co, oczywista, należało zawdzięczać tylko memu Rihowi.
Podług tego obliczenia, mogliśmy dogonić Kelurów bez zbytnich wysiłków z naszej strony już za trzy godziny. Mimo to popędzaliśmy konie, zmuszając je do tęgiego kłusa. Halef był jak najlepszej myśli i tylko niecierpliwił się, pragnąc przyśpieszyć chwilę rozprawy ze złodziejami, wobec czego zapytałem go:
— Jak sądzisz? Ilu jeźdźców mamy przed sobą?
— Niestety, nie mogę tego określić z taką dokładnością, jak ty, sihdi, tem bardziej, iż jadą nie w ordynku, lecz w rozsypkę. Ze śladów jednak wnosząc, sądzę, że może ich być ze trzydziestu.
— A ja ich obliczam co najmniej na czterdziestu.
— Dziesięciu mniej lub więcej, to nic nie znaczy! Tak czy owak, konie odebrać musimy!
— Niech ci się jednak nie zdaje, mój Halefie, że będzie to takie łatwe... W tej chwili może ich być ze stu albo i więcej...
— Co mówisz, sihdi?! Przecież Kelurowie to nie namuza (muchy), które mnożą się w powietrzu! Skądby się ich tylu naraz wzięło?
— Przedewszystkiem muchy nie mnożą się w powietrzu, a po wtóre Kelurowie, którzy nas okradli, byli najprawdopodobniej tylko częścią jakiegoś większego oddziału.
Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/88
Ta strona została skorygowana.
88