Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/9

Ta strona została skorygowana.

— Nie fatyguj się; zbyteczna jest względem mnie grzeczność twoja! — rzekł, śmiejąc się.
I nie zrobił mu ten wypadek istotnie żadnej różnicy, bo po wydobyciu się z gnojówki nie wyglądał wcale gorzej, niż przedtem.
— Sihdi, — rzekł Halef w jednem z arabskich narzeczy, którego gospodarz z wszelką pewnością nie rozumiał, — ten drab to istny abu kull‘ chanazir, ojciec wszystkich świń, u którego bezwarunkowo zamieszkać nie możemy. Trzeba szukać kwatery gdzie indziej.
— Ba! Jego khan jest jedyny w całej wsi, mój Halefie!
— W takim razie lepiej będzie pod gołem niebem...
— Niemożliwe! Okolica wszak słynie z najbezczelniejszych koniokradów, a wiesz przecież, jak drogi mi jest mój Rih. Zamiast odpoczynku, musielibyśmy czuwać całą noc.
— Niestety, prawdę mówisz, effendi. Musimy mieć dach nad głową, a i konie należy zamknąć, aby nam ich złodzieje nie ukradli. Sami również zabezpieczyć się musimy, aby nas nie pomordowano. Może uda się nam tu znaleźć jakiś kącik, wolny od gnoju i brudu, jak również i od tego cuchnącego gidd el wazach (praojciec brudu)... Widziałem już wielu ludzi niechlujnych, ale takiego wieprza mam zaszczyt oglądać po raz pierwszy w życiu!
Pijany „wieprz“ przeszedł niepewnemi krokami przez dziedziniec ku drugiemu otworowi w murze i, trzymając się mocno ściany, rzekł:

9