Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/97

Ta strona została skorygowana.

— Miałeś słuszność, sihdi, — rzekł Halef. — Kelurowie, którzy się tam na wzgórzu rozpierzchli, złączyli się tutaj znowu w jeden oddział. Skoro tylko dostaniemy ich w swe ręce, powiem wodzowi, że niewiele jest mędrszy od niezgrabnej grubej batta (kaczka), która miała ochotę zadziwić świat swym śpiewem, współzawodnicząc z belabilem (słowik) z siódmego nieba.
Tu znowu omal nie parsknąłem śmiechem, lecz nie z porównania kaczki ze słowikiem, ale z owej pewności Halefa i jego zarozumialstwa, z jakiem utrzymywał, że my dwaj, szukający wiatru w polu ludzie przeciętnej miary, nie posiadający władzy czynienia cudów, owładniemy niechybnie czterdziestu Kelurami i weźmiemy do niewoli ich szeika.
Nie była jednak czemś dziwnem taka pewność małego pyszałka, bo we wszystkich dotychczasowych naszych przedsięwzięciach szczęście dopisywało nam wiernie, i nigdyśmy nie wpadli w pułapkę, ani też nie dali się zwyciężyć. To stałe powodzenie było przyczyną, że i w tym wypadku Halef nie myślał jedynie o odzyskaniu koni, ale i o wzięciu kilkudziesięciu ludzi wraz z ich szeikiem do niewoli.
Nie chciałem mu psuć humoru i odbierać wiary w siebie, gdyż właśnie ta pewność we własne siły i wiara w powodzenie czyniła go bardzo pożytecznym towarzyszem w najbardziej krytycznych nawet okolicznościach. Odrzekłem więc wymijająco:
— Jeżeli nie zdołamy odebrać koni wprost, to

97