Strona:Karol May - W pustyni nubijskiej.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

czasu do ponownego nabicia strzelby. Oba następne strzały położyły trupem wielbłądy jadących ztyłu. Został już tylko jeden ich wierzchowiec i trzy nasze hedżiny. Teraz już hultaje nabrali respektu i w zachowywaniu się ich nie było nic wyzywającego. Gdyby mogli szukać ukrycia za jeńcami, byliby bezpieczni przed mojemi strzałami, ale tej osłony już, na szczęście, nie było, bo hedżiny, przerażone krzykiem i strzelaniną, popędziły na pustynię ze skrępowanymi jeńcami. Obcy wygramolili się z pod wielbłądów, spojrzeli ku mnie bezradnie, a potem zamienili słów kilka, przyczem poznałem po gestach, że chcieli uciec. Zerwałem się, zmierzyłem do nich strzelby i zawołałem:
— Stać, bo strzelam!
Przekonali się już dostatecznie, że z kulami mojemi niema żartów. Usłuchali wezwania.
— Odrzućcie flinty! Kto swoją zatrzyma w ręku, padnie trupem! — mówiłem dalej.
I ten rozkaz wykonano. Ruszyłem ku

108