Strona:Karol May - W pustyni nubijskiej.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

przyznać do tego, Ben Nil także siedział cicho, tylko Selim głośno lamentował.
O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Gór było coraz to mniej, a skały ustąpiły miejsca piaskowi, którego płaszczyzna rozciągała się przed nami jak bezbrzeżne, nieruchome żółte morze. Popędzałem wielbłąda; towarzysze nadążali za mną, choć czuli jeszcze w członkach skutki wczorajszego wysiłku.
Słońce wznosiło się na bezchmurnem niebie coraz to wyżej i wyżej, i słało nadół promienie, które wzmagały skwar atmosfery. Około południa zdawało nam się, że oddychamy ogniem. Porucznik milczał; Ben Nil podobnież; zato tem głośniej biadał Selim. Chciałby się zatrzymywać co chwilę, aby się na ziemi położyć. Wybijałam mu to z głowy, ale napróżno. Aby podrażnić jego ambicję, rzekłem:
— Sądziłem, że należysz do dzielnego plemienia Fessara, ale to, zdaje się, nie jest prawdą.
— Jestem prawdziwym Fessarem.

62