wzgląd ten już odpadł. Chciałem się przekonać, jaką szybkość rozwinie mój szary szybkonóg, więc popędzałem go coraz bardziej pieszczotami, namową i gwizdem. Najlepszy arabski biegun nie byłby mu w stanie nadążyć. Jechałem tak przeszło godzinę, a zwierzę ani nie było spocone, ani parskaniem nie okazało, że mu brak oddechu. Widocznie radowało się tym biegiem; kiedy je po jakimś czasie usiłowałem powstrzymać, najsilniejsze dopiero ściągnięcie uzdy pomogło.
Mijała godzina za godziną. Czasem przejeżdżałem przez chor, gdzie stał samotny, bezlistny krzak sidr, rodzaj mimozy, smutna resztka skąpej roślinności, rozwijającej się w takim parowie podczas pory deszczowej. Przyszło południe, potem już i wieczór się zbliżył, a nigdzie na żadne ślady wielbłądów nie natrafiłem. Przypuszczałem, że się znajduję już na szerokości wioski Tinareh, położonej nad Nilem. Zatrzymałem się. Jeśli rabusie obrali drogę północną, nie miałem poco jechać dalej na południe. Zsiadłem więc z wielbłąda, ażeby nieco wypoczął.
Strona:Karol May - W pustyni nubijskiej.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.
78