podskakiwał w siodle w górę i wdół, jak worek z kartoflami, i wołał do mnie żałośnie:
— Wakkif, wakkif! — Wolniej, wolniej! Nie mogę tak prędko!
— Ja mogę — odparłem.
— Amma ana dochan! — Kręci mi się w głowie! Dostaję zoba'a[1], ashub-i dil-i derya![2] Spadam!...
— Trzymaj się mocno! Nie możemy zwolnić! Daj mi cugle!
Nie mógł sobie dać z nimi rady; musiałem podjechać i wziąć mu je z rąk. Uczepił się siodła i pojechaliśmy dalej pod akompanjament nieustannych „ach“ i „och“... Tylko dwa razy pozwoliłem koniom zwolnić kroku. Po niecałej godzinie ujrzeliśmy przed sobą pierwsze zabudowania Hilleh. Ponieważ znałem tak zwany serai[3] namiestnika, nietrudno było mi go odnaleźć. Sądziłem, że wypadnie mi o tej nocnej godzinie dobijać się do bramy, ale zastałem ją szeroko otwartą; gdy wjechaliśmy na dziedziniec, zauważyłem, że wejście do mieszkania urzędników było oświetlone. Skierowaliśmy się tam i zsiedliśmy z koni. Przed drzwiami stała podwójna warta, której w dzień nie widziałem.