wydrążona, podobna do wielkiej, puszczonej na wodę miednicy.
Ta łódź była nawpół zakryta gęstym splotem tamarzyszków, które biegły wzdłuż brzegu płotem nieprzeniknionej grubości. Na jedynym wolnym skrawku przestrzeni płonęło ognisko, przy którem dostrzegłem narazie jednego człowieka. Potem ujrzałem drugiego, który siedział nad wodą, twarzą do rzeki, bez ruchu. Łowił ryby wędką.
Jakiż spokojny obraz! Gdzie tu szukać śladu niebezpieczeństwa! Czy znajdowałem się w zagadkowej kryjówce, gdzie duchy skrytobójczo zamordowanych w nocy zdają się snuć swe widmowe istnienie? Czy też ci dwaj ludzie byli nieszkodliwymi rybakami, którzy w mroku i chłodzie chcieli zgarnąć połów, aby go nad ranem sprzedać w Hilleh? Jakoś nie chciało mi się brać ich za tak nieszkodliwych, na jakich wyglądali. Nie opłaci się wiosłować dwie bite godziny, w górę rzeki, w łódce, ślizgającej się wokoło własnej osi, aby przedsięwziąć połów, którego powodzenie nie jest wcale pewne. Poza tem właśnie ten stan spokoju wzmacniał moje podejrzenie — wydawał mi się robionym, sztucznym. Powiedziałem sobie, że, jak to utarło się mówić, coś się za tem kryje; byłbym jednak pozwolił tym ludziom dalej grać
Strona:Karol May - W sidłach Sefira.djvu/62
Ta strona została skorygowana.