Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/106

Ta strona została skorygowana.
—   94   —

była piekarką, a ponieważ miała ręce czerwone, a zatem była i farbiarką. Spotkał mię zaszczyt dania pomocy żonie Bojadży Boszaka, którego chciałem odwiedzić, tej dobrej niewieście, która czuwała nad córką podczas rozmowy ze starającym się o jej rękę.
O zacna „poziomeczko“! Ten którego miłość kryjesz pod swe skrzydła macierzyńskie, nazwał cię przed chwilą dopiero żabą, a głos twój błagalny, krzykiem pokrytej brodawkami ropuchy! Czyż miłość niema lepszego instynktu? Czyż nie zdołała przeczuć blizkości opiekunki?
— Jakże cię mam podnieść, skoro nie pozwalasz się dotknąć? — zapytałem.
— Unieś mnie z tyłu! Zatoczyłem półkole, tak dostałem się poza jej plecy i położyłem pod nią ręce.
— Chajyr, chajyr! Sen czapuk kidżylelanyr — nie, nie! Mam łaskotki! — wrzasnęła tak, że odskoczyłem o kilka łokci.
— Gdzież cię mam ująć? — spytałem.
— Nie wiem.
— To spróbujmy inaczej!
— Ale jak?
— Tam leży sznur. Zapomnieli go ci, którzy przynieśli te towary. Pociągnę cię sznurem.
— Ale nie za szyję!
— Nie, za biodra.
— Spróbuj!
Otoczyłem sznurem korpus „poziomki“, obróciłem się do niej plecami, pochyliłem się, przeciągnąwszy sznur przez ramię i zawołałem:
— Gozet! Bir, iki, ecz — Baczność! Baz, dwa, trzy!
Przy słowie „trzy “ zacząłem się zwolna prostować. Sznur się naprężył, bo już ciągnąłem. Nie dało się.
— Zur, zur, zur, — podnieś się, podnieś, podnieś — wołałem dysząc.
— Mumkinzic, mumkinzic; kajar im — niemożliwe,