Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/109

Ta strona została skorygowana.
—   97   —

— Chętnie!
— To chodź!
— A potrafisz się stąd wydobyć?
— Nie. Ale ty mnie pociągniesz, albo popchasz.
— Zdaje się, że masz łaskotki!
— Nie mam już, skoro jesteś chrześcijaninem.
Hm! Ta niewiasta miała istotnie szczególne nerwy! Przeszedłem się teraz po dywanowej podściółce i zapytałem:
— Czy to miejsce należy jeszcze do Koszikawak, czy już do Dżnibaszlu?
— Do Dżnibaszlu.
— Jaki to człowiek wasz kiaja?
— Nie jestem jego przyjaciółką — rzekła szczerze.
Teraz wiedziałem dość. Przypadek w sunął mi w rękę atut, który postanowiłem wyzyskać na korzyść księgarza.
— Czy pójdziesz razem ze mną? — spytała.
— Tak.
— To chodź! Prowadź mnie!
Odprowadziłem ją z dywanów aż tam, gdzie zaczynały się kolce.
— Ależ suknia mi się zaczepi! — rzekła.
— Zrobię miejsce dla ciebie. Poobcinam nożem kolczaste gałęzie.
— Nie, nie! — rzekła trwożnie. — Tego ci robić nie wolno.
— Czemu nie?
— To zabronione.
— Kto zabronił?
— Właśnie ten zły kiaja.
Przeniknąłem jej myśli. Miejsce to było dobrą kryjówką dla nieprawnych czynów jej męża. Zarośla uważano za niedostępne, ale gdzieś musiało być dobre przejście. Gdybym utorował drogę szeroką, to jama byłaby wystawiona na niebezpieczeństwo odkrycia. Temu właśnie chciała ocalona zapobiec.
— Dokąd dążysz z pieczywem? — spytałem ją.