Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/110

Ta strona została skorygowana.
—   98   —

— Do Gyldżik, ale osioł mię uniósł.
Wiedziała, że może ostatniej nocy złożono tutaj te towary, a ciekawość zobaczenia ich sprowadziła ją z drogi. Zapędziła muła za daleko w kolczastą gęstwinę, a on uciekł, na nieszczęście, właśnie przez sam środek zarośli i wgłębienie na drugą stronę.
— Skąd dziś przybywasz? — zapytała mnie.
— Z Koszikawak.
— A dokąd jedziesz?
— Do Dżnibaszlu i Kabacz.
— Czego tam chcesz?
— Chcę odwiedzić Alego sahafa.
— Naprawdę? Cudzoziemcze, czy zrobiłbyś mi pewną przysługę?
— Bardzo chętnie.
— Dam ci coś dla niego.
— Pięknie.
— Ale nie mam tego tutaj. Musiałbyś pójść ze mną do mieszkania.
To było mi właśnie na rękę, ale mimoto rzekłem:
— Myślałem, że chcesz się udać do Gyldżik.
— Teraz już nie. Osłowi nie można dzisiaj dowierzać. Ale powiadam ci, że mój mąż nie śmie wiedzieć, iż poruczę ci poselstwo do Alego.
— Będę milczał. Kto jest twym mężem?
— Nazywa się Boszak, a jest bojadży i etmekczi. Ja nie powiem mu wcale, że byliśmy tutaj razem, a i ty nikomu o tem nie wspomnisz! Ta niewiasta uważała dyskrecyę z mej strony za coś, co się samo przez się rozumie. Mówiła dalej:
— Opowiem tylko mężowi, że uciekł mi osioł i że mnie zrzucił. Ty go schwytałeś, a mnie znalazłeś na drodze. Następnie odprowadziłeś m nie do domu.
— Co mam zanieść sahafowi?
— Powiem ci później. Teraz chodźmy stąd!
Była to robota nielada wywindować tę osobliwą „poziomkę“ po zboczu wgłębienia i przecisnąć się przez gąszcze. Ale udało się w końcu.