Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/111

Ta strona została skorygowana.
—   99   —

— Teraz zamkniesz znowu przechód, któryśmy zrobili — rozkazała stanowczo. — Nikomu niewolno wiedzieć, że można się przedostać przez kolce!
— Jesteś panią przezorną i masz słuszność.
Po tych słowach zabrałem się do żmudnej roboty, przyczem niejeden cierń wbił mi się w rękę.
— Tak, dobrze! — rzekła, gdy skończyłem ku jej zadowoleniu. — Jesteś bardzo zręczny w takich rzeczach. Dziękuję ci! Teraz pozwolisz mi wsiąść na twego konia.
— Nie wolisz pójść piechotą?
— Czemu pytasz?
— Na moim koniu nigdy jeszcze nie siedziała kobieta.
— O, ja mu nic nie zrobię!
— Wierzę, ale przypatrz się temu siodłu. Ono nie jest na delikatne członki kobiece. Jest tak wązkie, że się nie zmieścisz.
— To zdejm je! Siądę sobie na samym grzbiecie, to będzie miejsce.
— To zabrałoby zbyt wiele czasu. Musiałbym konia prowadzić, a nadto nie moglibyśmy pozbierać pieczywa, które rozsypał twój osioł. Stąd wcale niedaleko tam, gdzie go przywiązałem.
— Przywiązałeś go? To dobrze! Pójdę pieszo, skoro to uważasz za lepsze, chociaż mi to może zaszkodzić. Tracę zwykle oddech, ilekroć idę i muszę potem długo czekać, zanim mi wróci. Chodzenie przyprawia mię o bicie serca, kaszel i katar, tak, że jestem zawsze blizką śmierci.
Wziąłem karego za cugle. Kobieta oparła się o moje ramię i ruszyliśmy. Uszliśmy zaledwie trzydzieści kroków, kiedy zaczęła sapać i dyszeć. Stanęła, zaczerpnęła głęboko powietrza i rzekła:
— Widzisz, już się zaczyna. Muszę się lepiej oprzeć na tobie. Chodźmy powoli!
Kroczyliśmy dalej nie prędzej jak w pogrzebowym