Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/117

Ta strona została skorygowana.
—   105   —

kloc, a następnie na siodło. Biedny muł załamywał się niemal pod ciężarem, ale zdawało się, że siły jego się zdwoiły, skoro zauważył, że się jedzie do domu. Wkrótce ujrzałem zdala kilka rozrzuconych domów.
— Czy to Dżnibaszlu? — spytałem.
— Nie, to dopiero Małe Dżnibaszlu, ale my tu mieszkamy — odrzekła.
Przybywszy tam, minęliśmy kilka nędznych domków, aż dostaliśmy się do budynku trochę większego. Towarzyszka moja skierowała się ku jego tylnemu frontowi.
Znajdowało się tam kilka jam z powpuszczanemi w ziemię beczkami napełnionemi różnobarwną cieczą. Stanęliśmy więc obok mieszkania farbiarza i piekarza Boszaka.
Amazonka wydała przeraźliwy gwizd i powtórzyła go kilkakrotnie. Następnie otworzyła się mała chałupka z desek i ukazał się mężczyzna z ptasią twarzą.
Całe jego ubranie stanowił rodzaj majtek kąpielowych. Ale nie to zdziwiło mię tak mocno, jak zabarwienie jego skóry. Ciało jego mieniło się wszystkiemi odcieniami barw od ciemno-brunatnego aż do krzyczącego pomarańczowego. A przytem miał ten człowiek minę tak swobodną i poważną, jak gdyby ta mozaika barw była czemś, zupełnie zwykłem.
Zsiadłem z konia i czekałem z żywem zaciekawieniem na dalsze wypadki.
— Sydżyrda, schodki! — rozkazała.
A więc sydżyrda, czyli szpak, nazywał się ten człowiek. Hm, są wspaniałe okazy tego ptaka, jak zapewniają ornitologowie. Wezwany poszedł majestatycznie przez tylne drzwi do domu i przyniósł istotnie drabinkę o kilku stopniach, którą przystawił do muła. Piekarzowa zsiadła.
— Co robi mąż? — spytała.
— Nie wiem — brzmiała odpowiedź.
— Przecież musi coś robić!
— Nie.