Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/122

Ta strona została skorygowana.
—   110   —

— Czemu nie?
— Bo tam są żaby i ropuchy tak wielkie, jak pies owczarski, albo spasiony jeż.
— Nie macie studni w pobliżu?
— Mamy, ale w niej takie długie i grube jaszczurki jak węgorze.
— Ojojoj! To wolę nie pić.
— Panie, mogę ci dać dobrego moszczu.
— Czy rzeczywiście jest dobry?
— Słodki jak miód i cukier.
— To proszę!
Oddaliła się znowu i przyniosła w wydrążonej połówce harbuza płyn, który mi się wydał wprost niebezpiecznym dla życia. Powąchałem go tylko i postanowiłem trzymać się z nadzwyczajną rezerwą.
— Z jakich owoców wyduszono ten moszcz? — pytałem.
— Z morw, jagód, jarzębiny i cytryn. Zaprawiony jest żółcieniami i osłodzony syropem. Wzmocni cię i orzeźwi jak rzeka raju.
A więc morwy, które same dla siebie mają smak wstrętny, do tego jarzębina, służąca za pożywienie gilom i innym ptakom i kwaśne cytryny! Zaprawione żółcieniami, osłodzone cukrem. Smak można sobie wyobrazić, a skutków domyśleć. Rrznięcie lub coś podobnego było nieuniknionem. Ale miałem rzeczywiście pragnienie, więc przytknąłem harbuz do ust, zamknąłem oczy i pociągnąłem kilka razy. Wtem schwyciła mię dziewczyna za ramię.
— Dur, dur — stój, stój! — zawołała. — Salt bir iczimi, salt bir iczimi — tylko jeden łyk, tylko jeden łyk!
— Czemu? — spytałem.
Dopiero odłożywszy naczynie, poczułem obrzydliwy smak tego podstępnego napoju.
— Zandży, korkulu zandży — ból brzucha — odrzekła.
— Czemuż mi to dajesz?