Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/124

Ta strona została skorygowana.
—   112   —

Brakowało jeszcze tego! Najpierw pił ulubieniec, potem ja, a w końcu ona! A do tego ta nieporównana swoboda, z jaką mi to powiedziała! O Ikbalo, jakżeż cienka na tobie powłoka dobrych zwyczajów zachodniej Europy!
Powinienem był właściwie rozgniewać się. Jednakże bez cienia mściwości sprowadziłem rozmowę na inny przedmiot, który był dla niej bezwątpienia najmilszy.
— Czy Ali sahaf pije także czasem ten moszcz? Gdy wypowiedziałem spokojnie to pytanie, spojrzała na mnie, jak gdyby niem zaskoczona.
— Panie, ty znasz sahafa? — spytała.
Tak.
— Gdzie go poznałeś? Na drodze z Koszikawak i to dzisiaj, przed dwoma godzinami mniej więcej.
— Czy mówił o mnie?
— Tak. Mam cię pozdrowić od niego.
— Więc powiedział ci, że mnie kocha?
— Powiedział to i jeszcze coś.
— Co takiego?
— Że ty go kochasz tak samo.
— Tak, to prawda. Kochamy się z całego serca. Wrócił przezemnie z Arabii.
— A jednak nie wolno mu z tobą rozmawiać!
— Niestety! Ojciec sobie nie życzy.
— Ale matka jest duchem opiekuńczym, który się unosi nad wami.
— Ach tak! Gdybyśmy jej nie mieli, byłoby cierpienie serc naszych tak wielkie, jak najwyższy minaret w kraju władcy wszystkich wiernych. Zabilibyśmy się, albo trucizną na szczury, albo utopilibyśmy się tam, gdzie najgłębiej.
— Masz na myśli płynącą wodę?
— Zgadłeś.
— Czyż nie powiedziałaś, że żyją w niej żaby i ropuchy tak wielkie jak jeże?