Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/128

Ta strona została skorygowana.
—   114   —

— To nie może być!
— Przeciwnie; to nawet bardzo możliwe.
— Cóżbyś począł?
— Tego ci nie powiem, bo ty nie jesteś szczera. Chciałem zmusić twego ojca, żeby dziś dał przyzwolenie; dzisiaj, rozumiesz?
— I sądzisz, że onby je dał?
— Tak, całkiem pewnie, ale ty mi nie ufasz, jestem więc tu zbyteczny i wobec tego odchodzę.
Chciałem się podnieść, ale w tej samej chwili przyskoczyła, wstrzymała mnie i rzekła:
— Panie, zostań i usiądź! Któżeś ty, że sądzisz, iż masz taką władzę nad ojcem?
— Jestem effendi z Zachodu, chadzam w cieniu padyszacha i mogę istotnie zmusić ojca do tego, by nie stawiał przeszkód przywiązaniu twemu do Alego. Ale teraz nie mam czasu; muszę iść!
— Zaczekaj jeszcze! Będę otwarta.
— Postąpisz mądrze i z korzyścią dla siebie. Powiedz mi zatem, czy znasz tego Pimozę?
— Tak, znam go. Przebacz, że przedtem mówiłam inaczej!
— Przebaczam ci, bo wiem, że musiałaś tak mówić ze względu na ojca.
— Ale czy przyrzekniesz mi, że ojciec nie poniesie żadnej szkody?
— Przyrzekam.
— Daj na to rękę!
— Masz. Gdy co przyrzekam, dotrzymuję zawsze słowa. A więc powiedz, kim jest ten Pimoza!
— On się nie nazywa Pimoza; przybiera sobie tylko czasem to imię. To jest właśnie ów Mosklan, którego żoną mam zostać.
— Wiedziałem już o tem. Czem on się jeszcze zajmuje prócz handlu końmi?
— To przemytnik i poseł Szuta.
— Czy Szut posyłał go już także do twego ojca?
— Tak.