Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.
—   125   —

— Sprzedajesz sztukę po trzydzieści piastrów i to samo na każdej zarabiasz?
— Tak jest.
— Chyba, że ci ktoś ten towar darował.
— Tego nikt nie robi.
— Na zrozumienie tego mój rozum za mały!
— Nie martw się tem; zato mój sięga dalej. Nie kupiłem tych dywanów, ani nie dostałem w darze; znalazłem je.
— Znalazłeś? — wybuchnął.
— Tak jest.
— Kiedy?
— To nie należy do rzeczy.
— Ale gdzie?
— Tu, całkiem blizko.
Przestraszył się bardzo. Zaczął chrząkać, zawracać oczyma, wreszcie z widoczną trudnością zapytał:
— Tu blizko?
— Oczywiście! Wszakże ci mówię!
— Czy mogę się dowiedzieć o miejscu?
— Znasz drogę stąd do Koszikawak?
— Znam!
— Prowadzi więc koło zarośli, za któremi nieco na prawo jest wgłębienie w ziemi; wydaje się ono niedostępnem, bo otaczają je kolczaste krzaki. Tam leżą dywany.
Zdawało się, że ciało piekarza zesztywniało zupełnie. Ani się nie ruszył, tylko płuca mocno pracowały. Chwilami tracił oddech. Wreszcie dał się słyszeć z ust jego głos niemal chrapliwy:
— Panie, to byłby cud!
— Tak, trudno pomyśleć, żeby można znaleźć w czystem polu zapas tak drogich dywanów. Ale tu deszcz pada tak rzadko. Teraz właśnie pora sucha i towar nie jest narażony na szkodliwe wpływy niepogody.
— Ale grozi mu niebezpieczeństwo ze strony ludzi!
— Jakto?
— Można je odkryć tak łatwo!