Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/143

Ta strona została skorygowana.
—   129   —

Spojrzenie jego, skierowane na mnie, było teraz wprost tryumfujące. Położyłem rękę na jego ramieniu, mówiąc z uśmiechem:
— Boszaku, nieźle ci się to udało, ty stary francie!
— Nieźle? Jak to rozumiesz?
— Zgadujesz, że rozmawiałem z Pimozą i to wcale niedawno.
— Przypuszczam.
Zabrałeś się do tego zaiste niedość chytrze; nie powinieneś był przyznać się do tego.
— Prawdę wolno zawsze powiedzieć!
— Nie bronię! Domyśliłeś się następnie, że wiem o pobycie Pimozy w Mandrze i Boldżibak i w ten sposób występujesz od razu jako świadek. Co będzie jednak, jeśli ci udowodnię, że się wcale stąd nie ruszałeś?
— Tego udowodnić nie możesz.
— Wystarczy tu zapytać. Niewątpliwie widywano cię; ale tego nie zrobię; nie chcę się tyle trudzić. Pojadę do wsi Palacy i tam dowiem się, kim właściwie jest Pimoza.
Grubas pobladł widocznie, mimo warstwy farby, pokrywającej twarz jego. Rzekł tonem, ile możności, najpewniejszym siebie:
— Nie dowiesz się tam niczego ponad to, co ci już powiedziałem.
— O, handlarz końmi Mosklan powiadomi mnie z pewnością lepiej! Widzę, że moja wizyta u ciebie skończona. Idę do kiaji.
Powstałem, a on także, i to tak szybko, że wnosić wypadało, iż tylko trwoga dać mogła mu tę niezwykłą szybkość.
— Panie — rzekł — nie odejdziesz, dopóki się nie porozumiemy!
— Porozumieć? Co do czego?
— Co do dywanów.
— I co do Szuta, nieprawdaż?