Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/150

Ta strona została skorygowana.
—   136   —

— Tak. O ile słyszałem, nie może wychodzić. Ma być chory. Dlatego posyłam mu te dary.
— A jaką to przysługę z mojej strony miałeś przedtem na myśli?
— Czy zabrałbyś te rzeczy, aby mu je tam zanieść?
— Dobrze! Zawiń je!
Zrobił to, a tymczasem córka oddaliła się, dając mi znak potajemnie. Wyszedłem za nią i zastałem ją poza domem.
— Czy masz mi co powiedzieć?
— Tak, effendi. Ostrzegam cię.
— Przedczem i dlaczego?
— Ten żebrak nie jest dobrym człowiekiem. Miej się na baczności!
— Czy sądzisz, że twój ojciec ma względem mnie złe zamiary?
— Ja nic nie wiem. Muszę tylko powiedzieć, że nie lubię tego żebraka, bo to nieprzyjaciel sahafa.
— Hm! Twoja matka chciała mi coś dać dla niego. Ojciec nie miał nic wiedzieć o tem.
— To już załatwione, effendi. Nie chciała ci odrazu powiedzieć, że to poselstwo. On miał...
Urwała, rumieniąc się, i patrzyła w ziemię.
— No i cóż miał, wzniosła Ikbalo?
— Miał dziś wieczór przyjść do... do matki.
— Do matki? Ale nie do waszego mieszkania?
— Nie, effendi.
— No, a gdzież? — spytałem natrętnie, ale z największą powagą.
— Miał tam czekać nad wodą.
— Tak tak! Twoja kochana mama lubi czasem sahafowi małą schadzkę naznaczyć?
— Tak — rzekła z tak naiwnym spokojem, że musiałem się zaśmiać.
— A ty jesteś opiekunką tych pięknych schadzek? — spytałem.
— O, effendi, ty wiesz o tem dobrze, że on nie do matki przychodzi, lecz do mnie!