Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/151

Ta strona została skorygowana.
—   137   —

— Tak wyobrażam to sobie. Ponieważ zaś mam go dziś do was sprowadzić, więc matka nie potrzebuje polecać mi tego, co było dla niego przeznaczone.
— Tak jest, effendi. Twój zamiar taki dobry; napełnia serce moje radością. Niechaj Allah sprawi, by się to udało!
— To także sahafa napełni radością. Kiedy z nim rozmawiałem, nazwał ciebie najpiękniejszą dziewicą z Rumilii tak...
— To prawda? — w trąciła pośpiesznie.
— Tak, on tak powiedział.
— W takim razie jest wielkim pochlebcą i przesadza bardzo.
— Nie, on nie przesadził bynajmniej. Jesteś słodszą od moszczu, który przyrządzasz. Ale powiedziałaś: Niechaj Allah sprawi, żeby się przedsięwzięcie moje udało. Czy masz jeszcze jakie wątpliwości? Wszak ojciec się już zgodził!
— Zgodził się wobec ciebie, ale mnie się wydaje, że nie myśli o tem poważnie. O effendi, przeczuwam niebezpieczeństwo. Czuwaj nad mym sahafem.
— Cóżby mu mogło grozić?
— Ja nie wiem, ale i ty i on musicie się mieć bardzo na baczności. Uroniłabym wiele, bardzo wiele łez, gdyby mu się stało co złego.
— Jemu? A za mną nic nie płakałabyś?
— Wszakże ty jesteś obcy!
Powiedziała to tak otwarcie i zabawnie, że musiałem się roześmiać serdecznie.
— No — odpowiedziałem — skoro ty będziesz tylko za nim płakała, to powiedz przynajmniej twojej anajah, żeby na wypadek, gdyby mnie stało się coś złego, za mną dwie, albo trzy łzy uroniła. Ale teraz idź po domu, żeby ojciec nie zauważył naszej rozmowy. Ja mu także nie dowierzam.
— Effendi, będę z daleka czuwać nad tobą!
Odeszła. Słowa jej wydały mi się bez sensu, później jednak dowiedziałem się, że była w mocy dotrzymać tego przyrzeczenia.