Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/155

Ta strona została skorygowana.
—   141   —

stroju. Tak przebyliśmy długą przestrzeń, nie zamieniwszy z sobą ani słowa.
Droga ciągnęła się między drzewami w górę coraz to bardziej i bardziej. Dojechaliśmy do wspomnianej przez piekarza wyżyny, od której ślady kół odgałęziały się na południe. Widać było jednak, że ludzie jeździli także na zachód. Zwróciliśmy się w tym kierunku, a niebawem ukazał się strumień, o którym mówił piekarz.
Wkrótce dostaliśmy się na małą polanę, a na jej krawędzi ujrzałem chałupę z kamienia, pokrytą połupanem drzewem nakształt dachu gontowego. Zobaczyłem nizkie drzwi i małe okno. W dachu znajdował się otwór, przeznaczony na przepuszczanie dymu. Potężne dęby wyciągały swoje sękate konary ponad tą pierwotną budowlą, robiącą wrażenie posępnego osamotnienia.
Towarzysz mój wskazał jakby tylko mimochodem ku chacie i rzekł:
— Tam mieszka żebrak.
Nie okazywał zamiaru zatrzymania konia; ta okoliczność sprawiła, że podejrzenie moje zniknęło. Zatrzymałem konia i zapytałem:
— Jak się nazywa ten żebrak?
— Saban.
— Czy nie był dawniej miotlarzem?
— Był.
— To muszę pójść doń na chwilę. Mam mu zanieść podarunek.
— Zrób tak; jemu może się to przydać. Ja tymczasem dalej pojadę wolno wzdłuż strumienia. Jeśli podążysz potem za mną tą drogą, nie miniesz się ze mną.
Oddalił się istotnie z tego miejsca. Gdyby był także zesiadł, byłoby mię to spowodowało do podwojenia ostrożności. Teraz uspokoiłem się. Podjechałem ku chacie, potem dokoła niej, aby zobaczyć, czy niema kogo w pobliżu.
Dęby i buki, pomimo że się ich konary stykały, były na tyle od siebie oddalone, że pomiędzy pnie widziałem daleko w las. Nie znalazłem an i śladu ludzkiej istoty.