skiego ręce starca i szarpnęły mnie napowrót. Wiem tylko tyle, że skierowałem czemprędzej rewolwer w głowę zdradzieckiego starca i wypaliłem; zmierzyć dobrze nie mogłem. Potem otrzymałem straszny cios w głowę.
Umarłem, nie posiadałem już wcale ciała; byłem tylko duchem. Przeleciałem przez ogień, którego żar chciał mnie pochłonąć, potem przez huczące jak grzmoty fale, w których zimnie sztywniałem, przez nieskończone zwały chmur i mgły wysoko nad ziemią z szaloną, okropną szybkością. Potem uczułem tylko, że lecę wogóle zupełnie tak, jak księżyc kołuje dokoła ziemi bez żadnej myśli, bez woli. Dokoła mnie i we mnie była pustka, nie dająca się opisać. Zwolna zmniejszała się chyżość lotu. Nie tylko czułem już, lecz myślałem także. Ale o czem myślałem? O nieskończenie głupich i niemożliwych rzeczach. Mówić nie mogłem, pomimo największych wysiłków, aby głos z siebie wydobyć...
Zapadałem coraz to głębiej. Nie wirowałem już dokoła ziemi, lecz zbliżałem się do niej jak lekkie pióro, spadające z wieży wśród chwiania się tam i sam z podmuchem wiatru. Im głębiej zaś spadałem, tem bardziej zwiększało się wspomnienie skończonego już życia ziemskiego. Przypomniałem sobie, że w ostatnich czasach wyruszyłem w daleką podróż, zwolna przesunęły mi się w myśli kraje, przez które jechałem. Byłem w Stambule, w Edreneh i chciałem wracać do domu, ale po drodze zabito mnie w kamiennej chałupie w górach Planina. Mordercy skrępowali mnie potem, pomimo że byłem trupem, i rzucili na łoże, na którem leżał żebrak poprzednio, sam on zaś usiadł przy kominie i rozniecił ogień, nad którym się coś piekło.
Umarłem, a jednak to jeszcze zauważyłem. Słyszałem nawet głosy zbrodniarzy, słyszałem je nawet teraz, opadając na ziemię i to tem wyraźniej, im więcej się do niej zbliżałem.
I dziwna rzecz! Spadłem przez dach na liście cuchnącego posłania, a obok siedzieli jeszcze oni — mordercy. Słyszałem ich i czułem swąd mięsa, pieczonego
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/158
Ta strona została skorygowana.
— 144 —