Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/161

Ta strona została skorygowana.
—   147   —

— Ona mamzyna bak — weź go za puls! — usłyszałem głos piekarza.
Smolno-mleczna ręka zesunęła się z mej twarzy i ujęła mnie za przegub. Kciuk dotknął badawczo górnej strony przegubu, gdzie nie można prawie wyczuć bicia tętna. Po chwili, pełnej powszechnego oczekiwania, rzekł badacz:
— Onun jok dam ar waruszu — tętno wcale nie bije.
— El ile dokan jureksijy — zbadaj serce!
W następnej chwili poczułem rękę na piersi. Guzika nie odpinał. Czyżby bluza i kamizelka były już rozpięte, czy też uwolnili mnie już ci przeciwnicy od tych części ubrania?
Byłbym się chętnie o tem przekonał, ale oczu nie mogłem otworzyć, a gdyby mi się nawet udało, nie próbowałbym tego w tej chwili.
Ręka spoczywała czas jakiś na sercu, poczem przesunęła się na okolicę żołądka i zatrzymała się tam przez chwilę. Następnie odezwała się wyrocznia:
— Gynnyli zessini czikarmar — serce jest cicho.
— Dir ylmysz onun iczin — a zatem nie żyje! — zabrzmiało dokoła.
— Kim onu yldirmisz — zabiłem go.
Słowa te wypowiedział ten człowiek z zadowoleniem, które wywołało we mnie uspokajające przekonanie, że krew płynie mi w żyłach. Poczułem, jak uderza mi w skronie. Kto jeszcze ma krew, płynącą w żyłach, ten nie może być martwym. A zatem żyłem jeszcze i leżałem rzeczywiście na kupie liści; byłem tylko nieprzytomny.
Gruby piekarz miał jeszcze widocznie pewne obawy. Nie chciał pominąć żadnej próby przekonania się o mojej śmierci i rzekł:
— Soluk malik olmar — czy oddycha?
— Kulak azar im — posłucham!
Poczułem, że się ktoś przy m nie położył. Potem nos jakiś otarł się o mój. Zaleciała woń czosnku, tytoniu i zgniłych jaj, poczem badający oświadczył: