ze wszystkiem, co miałem przy sobie. Leżałem na kupie liści w koszuli i spodniach.
Zacząłem ostrożnie badać więzy. Stanowiły je mocne rzemienie. Tu się nic zrobić nie dało. Przy większym wysiłku mogły mi tylko ciało poprzecinać. Męczyłem się nad wymyśleniem jakiegoś środka ocalenia, ale daremnie. Pozostawała tylko jedna nadzieja, ale niezbyt wielka: musiałem udawać nieżywego. Prawdopodobnie zawlekliby mnie byli do lasu, aby mnie tam pogrzebać, Może przy tej sposobności zabraliby rzemienie, przedstawiające przecież pewną wartość, chociaż niewielką. W takim razie odzyskałbym władzę nad mymi członkami.
Możeby nie darowali mogile nawet tych dwu części ubrania, które miałem na sobie. Gdyby mi je chcieli zdjąć, musieliby wpierw więzy usunąć. I na ten wypadek miałem przynajmniej nadzieję, jeśli nie uciec, to przynajmniej nie zakończyć doczesnej wędrówki na tem miejscu bez oporu. Pozostawało mi tylko czekać cierpliwie na to, co będzie dalej. Ci ludzie nie będą pewnie ustawicznie milczeli. Ich rozmowa mogła zawierać jakąś pożyteczną dla mnie wskazówkę.
Ów człowiek, którego głosu nie znałem, a którego uważałem za rusznikarza z Ismilan, odłożył właśnie ostatnią kość, wytarł nóż w spodnie i rzekł:
— Tak. Teraz zjedliśmy i możemy pogadać. Zapłacę za tego skopa. Ile kosztował?
— Nic — odrzekł żebrak — ukradłem go.
— Tem lepiej. Dzień zaczyna się bardzo tanio. Przychodzę, aby wam dać korzystną pracę, a wy wywykonaliście tymczasem drugą, może jeszcze korzystniejszą. Nie wiem dobrze, jak się to właściwie stało. Przybyłem do Boszaka, kiedy zamierzał wyruszyć i jechaliśmy tak szybko, że nie podobna było mówić po drodze.
— Allah ’l Allah! Jeszcze nigdy w życiu tak nie jechałem! — skarżył się grubas. — Nie wiem, czy jeszcze żyję.
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/164
Ta strona została skorygowana.
— 150 —