Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/169

Ta strona została skorygowana.
—   155   —

że obeszli się tu ze mną wrogo, gdyż żebrak miał mój nóż w ręku, który mi odebrali.
Bałem się o przyjaciela, a jednak doznałem jakby uczucia pewności. Halef gotów był bez wahania życie poświęcić za moją wolność.
Ismilanin wstał, odsunął na bok żebraka, wyszedł na dwór, przypatrzył się przybyszowi i rzekł tonem zdumienia:
— Co widzę, cudzoziemcze! Wszak ty masz kopczę!
— Ach! Znasz tę odznakę? — spytał Halef.
— Czyż nie widzisz, że noszę ją także?
— Widzę, jesteśmy więc przyjaciółmi.
— Od kogo masz tę spinkę?
— Czy sądzisz, że tajemnicę odsłania się tak łatwo?
— Masz słuszność! Zsiądź i bądź pozdrowiony, chociaż wchodzisz w dom żałoby!
— Kogo opłakujecie?
— Krewnego właściciela tej chaty. Umarł w nocy na apopleksyę. Zwłoki leżą tu w kącie, a my zeszliśmy się, aby odprawić modły.
— O Allah, użycz mu rozkoszy raju!
Wydało mi się, że Halef zsiadł przy tych słowach z konia, poczem powiedział:
— Co za piękny ogier! Czyj jest?
— Mój — brzmiała odpowiedź rusznikarza.
— Pozazdrościć ci. T en koń pochodzi z pewnością od klaczy proroka, która była świadkiem bytności posłów Allaha u niego.
Wszedł, powitał drugich i rzucił wzrokiem w kąt, w którym leżałem. Spostrzegłem, jak ręką sięgnął do pasa, ale szczęściem dość panował nad sobą, aby się nie zdradzić.
— Czy to jest ten umarły? — zapytał, wskazując na mnie.
— Tak.
— Pozwólcie, że mu cześć oddam!
Chciał zbliżyć się do mnie, ale żebrak powiedział: